Podróż do Krakowa miałyśmy zaplanowaną już od kilku dobrych tygodni. Ola strasznie tęskni za swoimi starymi kątami, dziećmi a przede wszystkim za dziadkami i Niką (psem dziadków a Jaworzna), dlatego jak tylko zamieszkaliśmy w Holandii postanowiliśmy zaplanować urlop. Poza tym nie ma co się oszukiwać, zima w Holandii to jedynie zamarznięte kanały i nic poza tym. Śniegu jak na lekarstwo, a Olce w zeszłym roku święty Mikołaj przyniósł piękne zielone sanki. Mała cudownie mówi na śnieg -MIEG:) No i jakże moglibyśmy pozbawić jej tej przyjemności. Przy okazji pobytu w Polsce pozałatwiamy formalności związane z planowanym remontem mieszkania i odwiedzimy parę urzędów. Z Oleśką leciałyśmy same, bo niestety Łukasz musi jeszcze zostac w pracy przez dwa tygodnie, ale docelowo do nas dołączy. Pobudka o 3:30 poszła gładko. Humor małej nie odpuszczał, gadała niemal cała drogę na lotnisko czyli przez prawie 140 km. Ucięła sobie drzemkę jedynie na 20 minut. Potem okazało się, że nasza walizka jest zbyt pękata więc nastąpiło drobne przepakowywanie walizki i plecaka. Ola była bardzo dzielna i cierpliwa. W samolocie od razu zajęła swoje miejsce i kazała sobie zapiąć pas. Obok położyła swoja Myszkę Miki, która również miała zapięty pas. Lot minął nam bezboleśnie i naprawdę komfortowo. Myślę, że Olka zamiłowanie do latania odziedziczyła po swoim dziadku ś.p i po mnie.
Na lotnisku czekała na nas babcia Oli, która została powitana wielgachnym przytulasem i wcale nie mniejszym buziakiem swojej wnuczki. Cały dzień mała dokazywała z babcią i nie opuszczała jej nawet na odległość jednego milimetra. Padła dopiero o 20tej.